poniedziałek, 21 maja 2012

Ostatni wpis!

Tak, tak to jest ostatni wpis, jaki zrobię na tym blogu.
Coś czuję, że będzie mi tego brakowało, ale już sobie obiecałam, że następny blog będzie o ciąży. Także wypatrujcie projektu-dziecko za jakieś kilka (co najmniej 5) lat ;).

Zmieniłam już status na Facebooku, więc sprawa jest nieodwracalna :).

MAM MĘŻA!!!


PS. Zdjęcia znajdziecie na Picassie (link na naszej stronie www.19maja2012.pl), ale to za jakiś czas, bo jeszcze są w przygotowaniu. A wspólne oglądanie zorganizujemy sobie w ramach wspólnego grilla u nas. Już dziś zapraszamy :).

Podziękowania

Jeden wpis przeznaczę na ogromne podziękowania.

Razem z K. chcieliśmy wszystkim naszym gościom, tym obecnym w Dobczycach i tym, którzy dzwonili lub pisali, żeby uczcić z nami ten dzień, serdecznie podziękować.

Przede wszystkim za:
- cudowną zabawę,
- żywiołowe klaskanie podczas pierwszego tańca,
- uśmiechy i uściski przed kościołem,
- wzruszenie i śmiechy podczas prezentacji dla rodziców,
- całą masę życzeń (Chociaż przeważały życzenia o dzieciach. Dajcie nam trochę pożyć! :P),
- wspólne toasty,
- trafione prezenty,
- i wszystko co teraz nie przychodzi mi do głowy, a sprawiło, że ten dzień był wyjątkowy!




Z perspektywy K.

Wszystkie wpisy pochodziły ode mnie, co oznacza, że zawierają moje odczucia i przeżycia. Co ciekawe wielokrotnie z K. rozmawialiśmy o tym, że on pewne momenty przeżywał zupełnie inaczej i też na inne rzeczy zwracał uwagę.

Przykładowo, gdy ja szykowałam się do ślubu w domu rodziców, on jeździł po kwiaty, mył auto i szykował się w gronie swoich rodziców. Pokazał mi nawet fotorelację jak po kolei się ubierał - od majtek, przez koszulę, garnitur, krawat, po skarpetki i buty. Uśmiałam się z tego strasznie.

Bardzo chciałabym, żeby on również przelał swój punkt widzenia na to nasze wydarzenie, ale wiem, że dla niego pisanie jest bardzo męczące, więc pozostanie to tylko w moich wspomnieniach jako przekaz ustny...

Fakty i mity

Zbliżam się do końca pisania mojego bloga ślubnego, więc na dokładkę parę wskazówek, ciekawostek i statystyk.

Z organizacji ślubu najwięcej czasu zajmują załatwienia związane ze ślubem kościelnym. Proces przechodzenia nauk przedmałżeńskich, potem poradnia małżeńska, kurs komunikacji, wizyty w Dobczycach oraz oczywiście spowiedź pochłonęły wiele godzin i stresu. Podobno w najbliższym czasie ma to się jeszcze wydłużyć, więc cieszę się, że załapaliśmy się jeszcze na skróconą wersję :).

Najprzyjemniejszym elementem w organizacji jest to, że wszędzie jest się klientem. Zrozumie to ten, kto na co dzień ma do czynienia z pracą z klientem po stronie wykonawcy czy usługodawcy. Dodatkowo gdy wchodzi w grę kwestia ślubu, to wszyscy jakoś dziwnie stają się znacznie milsi i od razu uśmiechnięci. Jest to bardzo urzekające.

Wcale nie jest prawdą, że Para Młoda na własnym weselu jest wiecznie głodna, nie tańczy i tylko kursuje między stolikami, albo żegna gości. My zdecydowanie wybawiliśmy się za wszystkie czasy. Ja opuściłam tylko jeden posiłek, bo już po prostu nie mogłam, a na parkiecie byłam częściej niż na niejednej imprezie. Oczywiście robiliśmy tournee między stolikami, ale tylko dlatego, że nie wyobrażam sobie, żebyśmy choć chwilę z każdym nie posiedzieli. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się zaniedbany :).

Po skończonej imprezie stwierdziliśmy, że jedną rzecz można by było zrobić lepiej. Chodzi o kieliszki i ich oznakowanie. Fajnym pomysłem byłoby przygotowanie dla każdego gościa jakiegoś charakterystycznego znaczka, który przykleiłby do swojego kieliszka i szklanki. Dzięki temu nie byłoby wątpliwości kto gdzie ma swoje szkło. Nie wiem czy dla gości było to problemem, ale ja ostatecznie miałam na każdym stoliku własny kieliszek, bo cały czas je gubiłam.

Zdecydowanie bardzo istotna jest możliwość wychodzenia podczas wesela na zewnątrz. My w sumie nie wiedzieliśmy, że przed hotelem będzie ogródek, bo jak rezerwowaliśmy salę to w tym miejscu był parking, ale było to miłym zaskoczeniem. Szczególnie, że pogoda była wspaniała, a w sali bywało na prawdę gorąco. Możliwość przewietrzenia się to duży plus.

No i jeszcze garść statystyk:
- na weselu było z nami ok. 105 gości. Piszę około, bo ostatnia kontrola listy była na 2 dni przed, a parę osób później się pozmieniało.
- pierwszy wpis na blogu pojawił się 7 listopada 2011r., co oznacza, że przygotowania zajęły nam nie całe 7 miesięcy. Oczywiście intensywność była różna w różnym czasie,
- powstały 123 wpisy, co przeliczając, że każdy zajmował mi jakieś 15 minut, daje łącznie prawie 31 godzin (o kurcze),
- dzisiaj licznik odwiedzin pobił wszelkie rekordy. Unikalnych użytkowników było 57, więc jeśli ufać analizatorom Google prawie co drugi gość weselny sprawdził dzisiaj moje wpisy. Jestem pod mega wrażeniem :).





niedziela, 20 maja 2012

Prezenty

Obiecałam, że opiszę co dostaliśmy, bo jako gość zawsze byłam tego ciekawa.

Ogólnie bardzo mile zaskoczyło nas to, jak bardzo nasi znajomi nas znają.

V LO po prostu rządzi!
Konsola do gier trafiła w dziesiątkę. To nic, że spaliśmy 3 godziny, mieliśmy po drodze poprawiny i siedzieliśmy do późna. K. i tak znalazł czas, żeby podłączyć wszystko do telewizora. Tylko co chwilę znikał z jakimiś dziwnymi kablami za telewizorem, po chwili wyłaniał się z podekscytowaniem wymalowanym na twarzy i próbował swojego kolejnego pilota (już 5-tego). Ja jestem trochę zrozpaczona, bo już teraz uruchomienie telewizora zajmuje mi 5 minut i wymaga posłużenia się trzema pilotami, ale myślę, że dam radę z następnym. Już nie mogę się doczekać jak zostanie odpalona moja część do zabaw fitness ;).

AGH jest mega!
Ja nie wiem jak to jest, że po prostu znajomi K. czytają w naszych myślach. Tak sobie rozmawialiśmy, że byłoby cudownie wyjechać do SPA na jakiś weekend i się zrelaksować, a tu psikus właśnie taki weekend dostaliśmy w prezencie. I to jeszcze w hotelu Kazimierz w Kazimierzu Dolnym gdzie zawsze podczas naszej wizyty w tym mieście wchodzimy, żeby się napawać mega wystrojem i ogólnie panującym luksusem. Wielkie dzięki!

Cudowna sztuka i dodatki
Dostaliśmy również dwa przepiękne obrazy, które od razu znalazły swoje miejsca w naszym domu. Obraz portu trafi do pokoju niebieskiego, bo idealnie wpasuje się w kolorystykę, a obraz od cioci zawiśnie w pokoju z oknem.

W jednym z dużych pudeł ukryła się również zastawa o oryginalnym wzorze. Jak ją zobaczyłam, to się zakochałam. Uważam, że idealnie pasuje do staropolskiego śniadania, z dużą pajdą wiejskiego chleba, deską serów i ciepłym kakao :).
A żeby nie jeść tych specjałów palcami, dostaliśmy też zestaw sztućców. Cała rodzina stwierdziła, że kształt łyżki jest obłędny!

Na zapitkę masa dobrych trunków. Chyba należy się jakaś mocna impreza u nas, bo za rok tego sami nie wypijemy.

No i oczywiście na koniec sterta grubych kopert. Co tu dużo mówić, ich zawartość z pewnością pozwoli nam wyjechać na wymarzoną podróż poślubną na Kubę... juuupi.
  


Wesele

Mogę powiedzieć z całą pewnością, że było to dokładnie wesele moich marzeń. Ci, którzy mówią, że jest to jedyny i niepowtarzalny, a przede wszystkim najszczęśliwszy dzień w życiu, mają całkowitą rację.

Po pierwsze Sala weselna wyglądała pięknie, a obsługa bardzo się starała.
Pewnie nie wszyscy wiedzą, że naszym życzeniem (które znalazło się w umowie z hotelem) było roznoszenie głównego dania według ustalonego schematu. Z racji okrągłych stołów, przy każdym z nich siedziało 10 osób. Z kuchni miało jednocześnie wyjść 5 kelnerów i równocześnie podać obiad dla całego stolika. Wygląda to niezwykle efektownie i elegancko, a przy tym praktycznie, bo wszyscy przy stoliku jedzą razem.
Oczywiście manager zgodził się na taki zapis, jednak jeszcze na dzień przed dzwonił do mnie, że to roznoszenie śni mu się po nocach, a kelnerzy zaciekle ćwiczą. To było bardzo urocze, jak najmniejsza kelnerka podając nasze dania, powiedziała nam na ucho: "Spokojnie, wcale się nie denerwujemy :)".

Po drugie Zespół był absolutnie genialny. Złożony z profesjonalnych muzyków i niesamowitej wokalistki, dał taki koncert, że nawet kiedy nie chciało się tańczyć, to po prostu przyjemnością było słuchanie ich wykonań i aranżacji. Mam świadomość, że nie każdy lubi taki styl muzyki, ale z moim i K. gustem zgadzało się to w 100%.

Po trzecie wszystkie zaplanowane niespodzianki wyszły śpiewająco.
Bardzo stresowaliśmy się pierwszym tańcem. Te kilkanaście prób, godziny zrzędzenia Kini, że jeszcze tyłek za bardzo wypięty, albo brzuch widać, spowodowały, że strasznie chcieliśmy, żeby wyszło pięknie. Mieliśmy kilka "falstartów", bo muzyka zaczynała się o kilka sekund za późno. Rozluzowało to jednak trochę atmosferę i nas również, więc jak już poszło dobrze, to zatańczyliśmy układ bez najmniejszego stresu. Pewnie nie było tak, jak powinno. Pewnie nogi źle się ułożyły, albo K. był zgarbiony, ale mam to gdzieś. Te 2min. 34sek. były super!

Jednak najbardziej wzruszającym momentem okazała się prezentacja, jaką przygotowaliśmy dla naszych rodziców. Nie wiem ile osób się popłakało, bo była to chyba jakaś mega fala uderzeniowa, ale radość rodziców była cudowna. Nawet się nie domyślali, że po kryjomu wyciągaliśmy z rodzinnych albumów zdjęcia, żeby wszystko przygotować. Myślę, że była to dla nich najlepsza niespodziana. Bądź co bądź, mimo tego, że z K. mamy wielkie szczęście, że mamy tak świetnych rodziców, to jednak powiedzenie im miłych słów w codziennych sytuacjach bywa trudne. Tutaj mogliśmy przekazać im wszystko za co w głębi duszy zawsze chcieliśmy podziękować.

I na koniec specjalny wpis dla moich dwóch niezwyciężonych rumaków ze studiów, którzy zostali jako ostatni goście (oczywiście dla Pauli też). Dzięki Wam bardzo za masę śmiesznych wspominek z czasów studiów, wspólne tańce i kilka zdań, które powiedzieliśmy w trakcie, pewnie mimochodem, ale dla mnie znaczyły bardzo wiele. No cóż... w końcu jako team jesteśmy zajebiści :).





Ślub kościelny

Z racji tego, że był to nasz ślub bardzo staraliśmy się z całą mocą uczestniczyć we mszy. K. od początku siedział jak zaczarowany. Zazwyczaj to on jest wyluzowany, a ja się stresuję. Tym razem było na odwrót. Parę razy dałam mu kuksańca, żeby się rozluzował, ale pomagało to tylko na krótką chwilę i już po minucie K. znów siedział jak najgorliwszy mnich :).

Najlepsze jednak okazało się kazanie. Kiedy ksiądz zaczął mówić o ciemnym pokoju, w którym jest totalnie czarno, a na środku stoi mały, czarny robaczek, to odpadłam. Nie wiem jak wybrnął z tego, żeby przejść do kwestii dotyczących naszego małżeństwa, ale tekst o robaczku pewnie na długo będzie moim imprezowym kawałem.

Potem nadszedł czas na tekst przysięgi. Wiem, wiem nie było słychać K., bo mówił zbyt daleko od mikrofonu, ale uwierzcie mi na słowo, powiedział przysięgę śpiewająco. Może to i lepiej, że nie poszło to w eter, bo dzięki temu miałam poczucie, że mówi bezpośrednio do mnie. Kiedy obiecywał mi miłość, wierność itd. moje mocne postanowienie nie rozklejania się nagle prysło. Co ciekawe wszyscy mi mówią, że jak ja składałam przysięgę małżeńską, to prawie się śmiałam. To całkowicie nie jest prawda. Było wręcz przeciwnie. Ostatnie 3 słowa wypowiedziałam na tak zaciśniętym gardle, żeby się nie rozkleić, że K. tylko mocniej chwycił moją rękę pod stułą, żeby dodać mi otuchy.

Potem już poszło lawinowo. Całkowicie nie pamiętam jak mówiłam słowa przy zakładaniu obrączek, ani co działo się dalej. Po raz pierwszy w życiu msza trwała dla mnie jakieś 15 minut. Zanim się obejrzałam było po wszystkim i zostaliśmy małżeństwem!!!

Nie powiem, że się stresowałam, bo nie czułam stresu. Czułam jednak niesamowicie mocno bijące serce, ale w głowie był totalny spokój

Na koniec, po wyjściu z kościoła K. odetchnął z ulgą, że nie ukradli mu auta. Ręce mi opadły :).